Ridgeback – wino i cały świat.
Winnice Ridgeback rozciągają się na zboczu Noord Agter Paarl, u stóp gór Paarl. jest to sześćdziesięciohektarowa posiadłość, a jej serce, które zajmuje kilka hektarów, pozostaje w dzikim, nienaruszonym stanie, dzięki czemu występuje tu roślinność charakterystyczna jedynie dla tej okolicy. Gospodarstwo zostało założone z pierwotną myślą o hodowaniu owoców, ale wkrótce okazało się, że ich niskie ceny i dobre rady przyjaciół, innych farmerów sprawiły, że zaczęto myśleć o uprawie winorośli i robieniu wina. W ten sposób powstała winnica. Maskotką – jeśli tak można nazwać potężnego zwierzaka, psa gończego na lwy – jest rodezjan ridgeback, który dumnie figuruje na wszystkich etykietach winnicy. Stąd wzięła się główna marka win – od nazwy hodowanych w gospodarstwie psów i związkach właścicieli z Zimbabwe(dawna Rodezją).
Wina z tej linii to jedno z moich najbardziej poruszających doznań smakowych z ostatnich kilku lat. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej i kiedykolwiek później pojawiły się jakieś wina, które by zrobiły na mnie większe wrażenie. Był pośród nich shiraz i merlot, i viognier (to dopiero szokujące wino). Oczywiście próbowałyśmy wtedy z Alinką win z niższej (i jakościowo, i cenowo) linii wprowadzonej na rynek przez tę znakomitą winnicę, z linii Vansha, której nazwa jest zbitką pierwszych sylab imion dzieci właścicieli winnicy: Vanessa i Shaun. Były dobre, ale linia Ridgeback pobiła wszystko na głowę. Może to kwestia moich preferencji, może po prostu te smaki trafiły w konkretny moment. A może nie…może to po prostu naprawdę wybitne wina. Bo to nie była degustacja połączona z kolacją na wolnym powietrzu, w letni wieczór i w towarzystwie, które mogłoby mi zakręcić w głowie. Tak, wtedy nasze wrażenia mogłyby być niemiarodajne. Próbowałyśmy tego wina w pracy o 11.00 przed południem. Wrażenia niezapomniane. Jeśli to nie byłoby przesadą, powiedziałabym, że te wina mnie wzruszyły. A do tego nie miałabym nic przeciwko temu, żeby odwiedzić tę posiadłość z psami, restauracją, pięknym domem dla gości no i całym wyborem win. Poczułabym się prawie jak Karen Blixen, co miała farmę u stóp gór Ngong.